Ryszard Kosek – wielki malarz z Płocka
/1957 – 2020/
Pierwszą artystyczną przygodą Ryszarda Koska była muzyka. Skończył szkołę muzyczną, pracował jako instruktor, a gdy zaczął grać na saksofonie został członkiem zespołu jazzowego Loft. Grał na dancingach, zabawach tanecznych, poznawał nocne życie Płocka i mroczne zakamarki ludzkiej duszy. Doświadczenie to wywarło tak silne piętno, że kiedy choroba odebrała mu możliwość grania, a swoją twórczą energię skierował na próby malarskie ta tematyka zdominowała jego twórczość. Pierwsze obrazy z lat osiemdziesiątych XX wieku malował na przypadkowych materiałach, starych deskach, fragmentach mebli, a gdy zabrakło farb plakatowych, którymi się wówczas posługiwał korzystał z tego co było pod ręką, fusy, herbata, gazeta, plastelina czy pasta do zębów, często rozmazywane palcem. Były to niemal wyłącznie portrety, z których wyzierał mrok i ludzkie cierpienie. Twórczość z tego okresu poznała tylko nieliczna grupa przyjaciół, sam autor niechętnie te prace oglądał i o nich mówił.
Dopiero w 1993 r. na zbiorowej wystawie „Przerażenie i ukojenie” pokazywanej w Płocku i Radomiu odbyła się pierwsza publiczna prezentacja obrazów Koska, a rok później pierwsza indywidualna wystawa „Wielka scena albo Pieśń o śmiertelniku” w Muzeum Mazowieckim. Kosek od razu zwrócił na siebie uwagę, zyskał uznanie i dołączył do grona najlepszych artystów. Dopracował swój niepowtarzalny styl i warsztat – zaczął malować pędzlami, farbami olejnymi na płycie pilśniowej, na dużych formatach – zachowując przy tym niezwykłą kolorystyczną intuicję.
I choć w tematyce pojedyncze twarze i maski zastąpiły scenki rodzajowe to jego twórczość pozostała galerią ludzkich portretów. Chętnie pozowali mu szubrawcy i duchowni, diabły i święci, królowie i błazny, artyści i ignoranci, bimbrownicy, dziwki, klauni i muzykanci. Wszyscy oni spoglądają na nas z obrazów Koska, sportretowani z ironią ale też nutą czułości i zrozumienia. Malował to co wiedział o ludzkiej naturze i to co przeżył w swojej muzycznej młodości.
Wraz z chorobą zamknął się w domu, w pokoju przesiąkniętym dymem papierosowym, w którym mieszkał, tworzył obrazy i muzykę, spotykał się z przyjaciółmi. Rzadko opuszczał mieszkanie, coraz rzadziej schodził do sklepu, nie oglądał telewizji, nie słuchał radia, nie czytał gazet, odciął się od świata. Nie oglądał też swoich licznych wystaw organizowanych i w kraju i za granicą przez grono przyjaciół i sympatyków. Malował, nie mógł opędzić się od zamówień, które kradły mu czas na realizację swoich nowych pomysłów. Miał zeszyt, w którym je notował, pozostało w nim kilkaset…niezrealizowanych.
Na obrazie „Przyjaciele” namalowanym na prośbę Tadeusza Kacalaka kolekcjonera z Kutna, sportretował wszystkich najważniejszych, poza rodzinnym kręgiem, najbliższych sobie ludzi. Obok autora i klauna znaleźli się na nim Zbigniew Chlewiński, Jacek Czuryło, Andrzej Kwasiborski, Tadeusz Chętkowski, Tadeusz Kacalak z żoną, Radek Łabarzewski, Marek Grala. Ludzie ci opiekowali się Ryszardem przez lata, byli mecenasami jego twórczości, teraz nie pozwolą zapomnieć…
Życzenia złożone w Wigilię były ostatnim kontaktem z artystą…
Katarzyna Wolska